Na przestrzeni całej kariery Kobego Bryanta było kilka dram, które mogły się skończyć jego transferem. Jedna miała miejsce w 2007 roku i według Adriana Wojnarowskiego - to największy transfer w historii, jaki nie doszedł do skutku.
Los Angeles Lakers byli po dwóch bardzo trudnych sezonach. W 2007 roku przegrali w pierwszej rundzie play-offów z Phoenix Suns i przyszłość nie wyglądała kolorowo. Kobe Bryant miał dość. Poprosił wtedy o transfer, ale miał w swoim kontrakcie klauzulę “no-trade”, więc mógł zawetować każdą propozycję. Lakers byli gotowi go wytransferować. Wiedzieli, że Kobe jest sfrustrowany i potrzebuje nowych bodźców. Sam zresztą miał drużynę poprosić o wymianę. Pojawiły się trzy potencjalne kierunki.
Zobacz także: Numer Vince’a zostanie zastrzeżony
Jednym z nich byli Pistons. Tłoki miały w swojej rotacji Tayshauna Prince’a oraz Richarda “RIPa” Hamiltona. Poza tym dysponowali wyborami w drafcie. Lakers dogadali się z Pistons, że właśnie taki pakiet trafi do Los Angeles w zamian za Bryanta. Rzekomo strony miały wszystko dogadane. Potrzebne było jedynie potwierdzenie transferu przez samego Bryanta. Tego zabrakło, bo Detroit nie byli preferowanym kierunkiem zawodnika. W międzyczasie na rozmowę zaprosił go Jerry Buss - nieżyjący już właściciel Lakers.
Po rozmowie z Bussem, Kobe miał ostatecznie zmienić zdanie i kontynuować karierę w LA. W zespole doszło do zmian. Wkrótce do Kobego dołączył Pau Gasol, z którym Bryant sięgnął po dwa mistrzostwa w 2009 oraz 2010. Panowie stworzyli bardzo silną, wręcz braterską więź. Jakby wyglądała rzeczywistość NBA, gdyby Kobe zaakceptował transfer do Detroit? Na tapecie byli jeszcze Chicago Bulls oraz Dallas Mavericks, ale żadna z tych drużyn nie przygotowała ofert, na jaką Lakers byli gotowi przystać.